Nadszedł moment, kiedy muszę pożegnać się z kolejną serią fantasy. Trylogia „Wojna lotosowa” Jay’a Kristoffa na samym początku nie zachwyciła mnie bezgranicznie – pierwszy tom pozostawił mnie z uczuciem niedosytu, ale na szczęście w kontynuacji wszystkie moje zastrzeżenia zniknęły. „Bratobójca” sprawił, że nie mogłam się oderwać od lektury i miałam ochotę jak najszybciej poznać dalsze losy bohaterów.  Z drugiej jednak strony nie śpieszyłam się bardzo do czytania „Głoszącej kres”, gdyż wiedziałam, że wraz z nią moja przygoda z tą historią dobiegnie końca. Parę dni temu nareszcie zaczęłam ostatni tom tej serii i… nie miałam najmniejszej ochoty go kończyć.

Opis zawiera spoilery, więc osoby, które nie czytały jeszcze poprzednich części zachęcam do pominięcia poniższego akapitu.

Oto nadszedł kres świata, który znali. Wraz ze śmiercią Aishy przestała istnieć dynastia Kazumitsu. Zdziesiątkowana rebelia Kagé – niegdyś zaciśnięta pięść, teraz ledwie kilka wyłamanych palców – targana jest wewnętrznymi konfliktami. Jej przywódca, Daichi, siedzi w więzieniu zdany na łaskę Gildii Lotosu. Gildia, od lat zatruwająca kraj, chce sięgnąć po władzę absolutną na siedmiu wyspach Shimy, posługując się nowym szogunem – Hiro – jak marionetką. Oczy wszystkich zwrócone są na Yukiko, tancerkę burzy, zabójczynię szoguna. Chaos i wojna domowa to jej dzieło. Ale jeśli ktokolwiek może ocalić Shimę przed zagładą, to tylko ona wraz z Buruu, wiernym tygrysem gromu u boku. Pytanie: co – czy też kogo – będzie musiała poświęcić dla zwycięstwa? (źródło)

gloszaca2

„Głoszącą kres” czytałam zdecydowanie najdłużej ze wszystkich części „Wojny lotosowej”. Nie dlatego, że – jak w przypadku pierwszych rozdziałów „Bratobójcy” – nie mogłam się wciągnąć w akcję. Po prostu zdecydowałam, że lepiej będzie dawkować sobie kolejne strony tej książki, żeby dłużej cieszyć się lekturę. Zgodnie z tym założeniem czytałam powoli, ciesząc się każdym rozdziałem i wydarzeniami, które niejednokrotnie były dla mnie o wiele większym zaskoczeniem, niż w przypadku poprzednich części serii.

Od samego początku bowiem w „Głoszącej kres” dzieje się bardzo dużo. Jeden zwrot akcji goni drugi i rzadko jest miejsce, żeby odetchnąć. Pojawiają się chwile, które gwarantują szybsze bicie serca i nie są to pojedyncze przypadki – ta powieść przez większość swojej objętości dostarcza mnóstwa emocji. Są one zróżnicowane – od smutku, przez żal, aż po rozbawienie.  Cała seria „Wojna lotosowa”  zawiera w sobie bogatą gamę uczuć obecnych na każdej stronie. Całkowicie angażuje czytelnika i nie pozwala oderwać się od historii i o niej zapomnieć.

W tej części kulminację osiągnęły nie tylko wydarzenia, ale także rozwój bohaterów. „Głosząca kres” pokazuje nam ich charaktery w pełnej krasie. Widzimy wady, zalety i doświadczenia każdej z postaci i razem z nimi przeżywamy kolejne trudne momenty. To właśnie w trakcie czytania tego tomu zdałam sobie sprawę, że chcąc nie chcąc bardzo zżyłam się z przedstawionymi przez Kristoffa osobami. Z całego serca im kibicowałam, cieszyłam się ze wszystkich radosnych chwil i cierpiałam wtedy, kiedy działa im się krzywda. Rzadko zdarza się, żebym do tego stopnia zbliżyła się do jakichkolwiek fikcyjnych bohaterów, więc bez zastanowienia mogę stwierdzić, że pod względem kreacji postaci autor wykonał genialną robotę. Zakochałam się również w sposobie, w jaki Kristoff zbudował relacje między poszczególnymi bohaterami, nawet mimo łamiącego serce zakończenia kilku z nich…

Podobnie, jak w poprzednich tomach, tutaj również mamy do czynienia ze wspaniałym wykreowaniem świata przedstawionego. O ile w „Tancerzach burzy” nie byłam stuprocentowo pewna, czy niektóre rozwiązania są dobrym pomysłem, to teraz okazało się, że moje wątpliwości były całkowicie zbędne. Połączenie mitologii japońskiej i steampunku po raz kolejny wypada bez zarzutu. W „Głoszącej kres” nieco większą rolę zaczął odgrywać aspekt związany z wierzeniami bohaterów i jak dla mnie (kompletnego laika w tematach związanych z kulturą japońską) został on przedstawiony bardzo wiarygodnie i przekonująco. Może to zasługa stylu autora, który w idealny sposób pasuje do klimatu,  którym utrzymana jest ta trylogia?

gloszaca1

Mimo moich prób dawkowania sobie rozdziałów, strony mijały nieubłaganie i w pewnym momencie nadszedł czas na zakończenie. Ostatnie kilkadziesiąt kartek obfitowało w tak wzruszające sytuacje, że ja – osoba, która nigdy nie płacze przy książkach – niemal miałam łzy w oczach. Im mniej pozostawało do końca, tym bardziej rosło we mnie uczucie smutku. I mimo że zakończenie wydaje mi się idealnie dobrane do tej trylogii, to nie przyszło mi łatwo jego zaakceptowanie.

„Głosząca kres” jest wspaniałym zwieńczeniem stojącej na wyjątkowo wysokim poziomie serii. Z pewnością to jedna z najlepszych fantastycznych trylogii, jakie miałam ostatnio okazję czytać i z całego serca mogę ją polecić wszystkim wielbicielom tego gatunku. Dajcie się porwać historii stworzonej przez tego autora i wraz z Yukiko, Buruu i pozostałymi świetnie wykreowanymi postaciami przeżyjcie ten ogrom emocji. Na pewno nie będziecie żałować…

„Wojną lotosową” Kristoff całkowicie zrekompensował mi słabe „Illumianae”. Na pewno sięgnę po jego kolejne powieści, bo jeśli stoją one na porównywalnym poziomie, co właśnie przeczytana przeze mnie trylogia, to zdecydowanie warto to zrobić. „Nibynoc” już czeka na półce, teraz zostało tylko znaleźć na nią czas.


Słyszeliście o tej serii? Mieliście okazję czytać któryś z tomów? A może poznaliście już zakończenie? Jakie emocje w Was wywołało? Jestem ogromnie ciekawa Waszego zdania 🙂

Wydawnictwo Uroboros

Wydawnictwo Uroboros