Recenzja nie zawiera spoilerów z poprzednich dwóch części serii.
Jeśli jesteście ze mną już od dłuższego czasu, na pewno mieliście okazję się zorientować, że bardzo lubię sięgać po twórczość Sary J. Maas. Zarówno seria „Szklany tron”, jak i „Dwór cierni i róż” zapewniły mi wiele przyjemnych chwil. Jednak od samego początku to właśnie ten drugi cykl budził we mnie więcej pozytywnych emocji. O ile jego pierwszy tom uważałam za dobry, ale nie powalający, to w „Dworze mgieł i furii” całkowicie się zakochałam. W dalszym ciągu (choć minął już ponad rok od momentu, kiedy go przeczytałam) należy on do grona moich ulubionych powieści. Moje serce podbili zarówno bohaterowie, jak i świat wykreowany przez Maas. Po zaskakującym zakończeniu, jakie zaserwowała czytelnikom autorka tej powieści, z niecierpliwością czekałam na moment, kiedy w końcu będę mogła sięgnąć po kontynuację. Jak możecie się domyśleć, moje oczekiwania w stosunku do „Dworu skrzydeł i zguby” były ogromne. I niestety, z przykrością muszę przyznać, że ta część nie dorównała poziomowi poprzedniego tomu.
Zacznę może od tego, co zdecydowanie mi się spodobało – rozwój świata przedstawionego. Już w „Dworze mgieł i furii” dowiedzieliśmy się wiele nowych faktów zarówno na temat postaci, jak i krain, w których żyją, jednak okazuje się, że był to dopiero początek tego, co Maas zdecydowała się zaserwować swoim czytelnikom. W tej części nareszcie poznajemy wszystkich książąt rządzących poszczególnymi dworami oraz w dużym stopniu również ich historię. Czekałam na ten moment przez całe dwa tomy i teraz wreszcie mogę powiedzieć, że moja ciekawość została w pewnym stopniu zaspokojona.
Jeśli chodzi o styl pisania autorki, to w „Dworze skrzydeł i zguby” nie znajdziemy w nim żadnej zmiany. Dalej jest on tak samo lekki i prosty (momentami nawet za prosty jak na mój gust). W dalszym ciągu akcja mnie wciągnęła i nie pozwalała odłożyć powieści, nawet wtedy, kiedy nie miały miejsca żadne przełomowe wydarzenia. Mimo pokaźnej objętości (nasze rodzime wydanie liczy sobie ponad 800 stron) pochłonęłam ją niesamowicie szybko. Nawet jeśli nie każdy jej element przypadł mi do gustu – ale o tym zaraz – to w dalszym ciągu „Dwór skrzydeł i zguby” był bardzo pasjonującą lekturą.
Pierwszy zgrzyt pojawił się przy kreacji bohaterów. O ile w poprzedniej części udało mi się polubić Feyrę i (o dziwo) w pełni rozumiałam większość jej decyzji, to tym razem nie mogę tego powiedzieć. Maas zdecydowała się stworzyć z niej odważną i w pełni niezależną postać, jednak do mnie nie do końca to przemówiło. Z jednej strony niby nasza główna bohaterka jest tak niesamowicie inteligentna i sprytna, ale kiedy trzeba zachować powściągliwość wykazuje taki ogromny brak opanowania, że można się załamać. Nie do końca też zdaje sobie sprawę, jakie mogą być konsekwencje wielu decyzji podjętych przez nią bez większego zastanowienia. To spowodowało, że nie mogłam darzyć ją sympatią tak, jak miało to miejsce w „Dworze mgieł i furii”.
Kolejną kwestią, której sposób rozbudowy przez autorkę niezbyt mi się spodobał jest paradoksalnie to, co było jednym z najlepszych elementów drugiego tomu – czyli wątek miłosny. W ACOMAFie rozwój relacji między dwójką głównych bohaterów czytało się z czystą przyjemnością. W „Dworze skrzydeł i zguby” metoda, jaką wybrała Maas do jego przedstawienia zaczęła mnie dość szybko irytować. Po pierwsze – ile razy można czytać o tym, jaki to ukochany Feyry jest szlachetny, opiekuńczy i pełen poświęcenia? Wydawało mi się, że zostało to już wcześniej dość jasno określone i naprawdę autorka mogła powstrzymać się przed podkreślaniem tego, przy każdej możliwej okazji. Kolejna kwestia – sceny miłosne. Wszyscy wiemy, że Sarah J. Maas nie jest mistrzynią w ich opisywaniu, ale teraz to już nawet nie o to chodzi. Rzecz w tym, że było ich zdecydowanie za dużo i pojawiały się w miejscach, w jakich absolutnie nie powinno ich być (chociażby z czystej przyzwoitości). Ja rozumiem, miłość miłością, ale serio, czy to było naprawdę konieczne? (jeśli ktoś z Was miał już okazję czytać z pewnością wie, jakie konkretnie sytuacje mam na myśli)
Nie tyczy się to jednak całej romantycznej strony „Dworu skrzydeł i zguby”. W tej części nareszcie rozwinęła się relacja innej dwójki bohaterów, której początek można już było zauważyć w poprzednim tomie. Uwielbiam obie te postacie, a razem w moim odczuciu stanowią interesującą parę. Całkowicie mnie zauroczyli i liczę, że w kolejnych tomach poczytamy o nich jeszcze więcej. Oby autorka nie zmarnowała tego potencjału na świetną historię <3
Muszę wspomnieć też o samym zakończeniu tej książki, które również jest zwieńczeniem akcji wszystkich trzech tomów. Szczerze mówiąc, myślałam, że Maas zdecyduje się zamknąć tę część opowieści w nieco bardziej kreatywny sposób. To, co dzieje się w kilku ostatnich rozdziałach było dla mnie w dużym stopniu przewidywalne i niestety, tym samym trochę rozczarowujące. Po prostu … liczyłam na więcej.
Po genialnym „Dworze mgieł i furii”, spodziewałam się, że trzeci tom tej serii będzie co najmniej tak dobry, jak druga część. Okazało się, że „Dwór skrzydeł i zguby” posiada kilka wad i przez to nie zbliżył się poziomem do ACOMAFu. Moja opinia o tej powieści wynika pewnie w dużym stopniu z faktu, że miałam ogromne oczekiwania, które pozostały niespełnione. Mimo tego będę kontynuować lekturę tej serii, nie tylko z powodu sentymentu, jaki mam do drugiego tomu. Liczę, że dalsze losy tych bohaterów okażą się o wiele bardziej satysfakcjonującą lekturą, niż miało to miejsce w tym przypadku.
A co Wy sądzicie o tej książce? Podzielacie moje zdanie czy może Wasza opinia jest zupełnie inna? Lubicie powieści tej autorki? Koniecznie dajcie znać w komentarzach!